sobota, 10 października 2015

Dzień w którym pomyślałam, że Vivaldi nie byłby Vivaldim, gdyby czytał komentarze na onecie.

Zastanawialiście się kiedyś co ma wspólnego internet z alkoholem, kawą lub seksem? No dobra żartownisie, wiem że macie już w zanadrzu kilka zabawnych odpowiedzi. Że internet uzależnia jak inne żródła oferujące przyjemność lub oderwanie od rzeczywistości mówić nie trzeba. A może jednak? Bo choć wszyscy wiemy, że coś takiego jak uzależnienie od internetu istnieje, to jednak zdiagnozować je u siebie jest tak cholernie trudno jak przyznać, że ta lampka wina raz na jakiś czas to kurcze jakoś raz na jakiś...dzień?

W psychologii istnieje taki termin jak uważność. 
Bycie tu i teraz zdając sobie sprawę z własnego ciała, swojej obecności oddechu, uczuć i odczuć, ale bez dokonywania oceny. Zagranico mindfulness. Polsko brzmiąca rzężąca miękkimi głoskami uważność czy światowy mindfulness...  rzecz w tym, żeby czuć się obecnym. Czytając trochę w tym temacie, zastanowiłam się co mnie najbardziej od tej obecności odciąga i chyba już wiecie do czego zmierzam. Internecie! Słodko-gorzka używko, co wydajesz się być czasowstrzymywaczem, a jesteś czasoprzyspieszaczem. Wpadasz na chwilkę sprawdzić  definicję słowa "wrotycz", a tu nie wiadomo jak, jakimiś krętymi internetu ścieżkami, rutynowymi czynnościami i poczta się sprawdziła i wszystkie dziubki i kotlety na fejsie dolubione i kliki w szokujące nagłówki kryjące za sobą roczarowujące treści wyrobione.   Godzina dwadzieścia.

Kiedy stajesz się klikającym zombie? 
Łatwo w internecie dosłownie zatonąć przechodząc od jednej bzdury do drugiej i przestać być obecnym. Niemiło jest mówić na swoim przykładzie, ale tak tak zdarzają mi się dni kiedy chcę od czegoś uciec i oto rowiązanie znajduje się samo. Klik klik klik.  Scroll scroll scroll.  Jakby mnie nie było. Dwie-trzy godziny wyjęte z życia. Ostatnio, gdy złapałam się na czytaniu komentarzy na onecie (wieeem [*] - znicz dla mnie) otrzeźwiałam i pomyślałam sobie - "popika, nie idź tą drogą!"  Gdyby Vivaldi zaśmiecał sobie głowę tym co mają do powiedzenia trolle w internecie zamiast napieprzać z robotą do przodu... pewnie nie słuchałabym go teraz w graniu na czekanie dzwoniąc do babci;)

Bo czy takie internetowe sztachnięcie coś zmienia? 
Ani nie wracam z tego świata zrelaksowana, ani mądrzejsza, ani niezałatwione się samo nie załatwiło, tylko próbuję zagiąć czasoprzestrzeń. Obiecałam sobie, że popracuję nad większą uważnością. Internet jest  mega, ale może warto by wykorzystywać czas spędzony w nim trochę bardziej świadomie? Bez bezmyślnego odpływania. Zawstydza mnie trochę pieprzenie o takich banałach, ale z drugiej strony chyba jeszcze nieraz usłyszymy takie wołanie do rozsądku. BO JAK OGLĄDANIE NA SNAPIE JAK BUTY JAKIEJŚ LASKI IDĄ ULICĄ MOŻE BYĆ FAJNIEJSZE NIŻ PÓJŚCIE NA SPACER SAMEMU? Serio, odpaliłam ostatnio na próbę jeden z popularniejszych kanałów na snapchacie i widziałam jak dziewczyna pokazuje swoje nogi jak idą ulicą. Że pokazuje? Ok, ale czy naprawdę chcesz to oglądać czy to jakoś tak samo wychodzi?

środa, 5 sierpnia 2015

Początki są przereklamowane

Z tymi początkami jest jakoś  tak zabawnie, że niosą perspektywę fajerwerków z wielkim bum, a zazwyczaj wydźwięcza tylko delikatne pyk. Ot, tylko pyk. Jak po zgaszeniu zimnego ognia.
Zakładasz na rękę obrączkę. Powiedziałaś, że  po trzykroć TAK, mój Ci on, together forever i nie odpuszczę Ci aż do śmierci. NOWA DROGA ŻYCIA. Tak przynajmniej głoszą pamiątkowe kartki z gołąbkami, co to całują się dziubkami w wizualizacji miłości i życia w zgodzie. I fajnie. Nie mam nic przeciwko małżeństwu, nie mam nic przeciwko rytuałom, nic przeciwko gołąbkom. Tu gdzie chcę postawić ALE to nasze oczekiwania. Znajome mają to do siebie, że czasami wychodzą za mąż. Jedna taka znajoma zwierzyła mi się ostatnio, że jest ciekawa jak to będzie po ślubie,czy to prawda co mówią i  jak to jest myśleć o sobie per żona. No właśnie... a jak ma być?
Tworzycie ten związek od wiosen już kilku. Widziałaś jak udaje, że nie płacze gdy umiera żona Teda z "How I met your mother", a potem przez tydzień kupuje Ci codziennie croissanty z czekoladą i prosi abyś uważała na pasach. Widziałaś jak nakłada skarpety tak, żeby część z dziurą była ukryta pod stopą. I co? Ten człowiek zostanie tym człowiekiem, a Ty to TY. Zostajecie sobą. I to jest superekstra jak się kochacie i akceptujecie te dziury biorąc w pakiecie z croissantami(tylko żeby nie z budyniem). Gorzej jak nie akceptujecie, a w głowie ten ślub, ta kiecka wyszywana koronkami stanowi cel sam w sobie, a potem to już ciekawe jak będzie. A jak ma być? 
Nowa praca. Piękna, błyszcząca, kusząca. Tu to mnie nie doceniali, ale w tej nowej robocie to już będzie do przodu. Taką ładną stronę ma ta firma, a szef wszystkich szefów wspominał coś o casual fridays z pizzą dla wszystkich, rodzinnej miłej atmosferze i perspektywie umowy o prace. WOW, biore! I fajnie. Na pewno w wielu przypadkach zmiana pracy jest zmianą na lepsze. Zawsze lepiej przeć do przodu, poszukując, bo zycie jest za krótkie na słabe rzeczy. Słabe rzeczy są słaaaaabe, a w szczególności słabe wino, słabe książki i słaba praca. I znowu ALE. Ale nie dajmy się ponieść oczekiwaniom. Mam takie poczucie, że tak dla mnie jak i dla niektórych, których palcem nie będę pokazywać, zmiana pracy obarczona jest tyloma oczekiwaniami, że to przecież musi skończyć się rozczarowaniem.
Ani nowa praca, ani nowy mąż, ani nowy zeszyt Cię nie zbawi. Tak sobie cicho myślę, że jeśli brzydko pisałaś w starym zeszycie to zakładanie nowego zeszytu tylko po to żeby zacząć pisać ładnie Cię nie zmieni. Po tygodniu kaligrafii, większość zaczyna znowu grezmolić. Jak chcesz coś zmienić to chyba lepiej nie obaraczać się tym ciężarem NOWEGO POCZĄTKU, tylko pracować nad sobą już dziś, w starym zeszycie. Nowy zeszyt zaczniesz już z pewnością, że potrafisz.
I tak udało mi się zainagurować nową blogową ścieżkę. Ale będzie fajnie! Nowy początek;)